Nie było miejsca w Betlejem. Nie chcieli Dzieciątka – użalają się ludzie. Ale o co chodzi? Przecież ludzie u nas chronicznie nie mają dziś miejsca dla dzieciątek. No chyba że akurat wyjątkowo są „chciane”. Czyli zaplanowane. Te się rodzi, gdy rodzice są pewni, że wszystko zagra. Gdy ma się mieszkanie, pieniądze, standard. Gdy wszystko jest przygotowane, zabezpieczone, kiedy człowiek nasycił się karierą, zaspokoił ambicje. Oczywiście to wszystko z poczucia odpowiedzialności. No bo przecież nie można powoływać na świat człowieka, żeby cierpiał, na przykład z braku własnego biurka albo przez brak dostępu do internetu.

I tak przybywa „odpowiedzialnych”, którzy akceptują tylko to, co według nich jest absolutnie sprawdzone i bezpieczne. Żadnych niespodzianek! Mam mieć w życiu tylko to, co sobie zaplanowałem. Tymczasem jeśli ludzkość rozwijała się i wzrastała w siłę, to głównie dlatego, że ludzie – szczególnie w zakresie rodzicielstwa – nie mogli za dużo planować. Dzieci były zawsze darem i niespodzianką. Kochało się je więc tak, jak się pojawiały – i tyle, ile się pojawiło. I były znakiem błogosławieństwa, źródłem radości i dumy. Rodziły się w każdych warunkach, a nie tylko wtedy, gdy „były warunki”. Gdyby poprzednie pokolenia uzależniały rodzicielstwo od możliwości materialnych, nie byłyby żadnymi poprzednimi pokoleniami. Nigdy nie było warunków dla dzieci i nigdy nie będzie, bo gdy ludzie mają okazję planować swoje (i cudze) życie, to – o ile nie są motywowani wiarą – z reguły kalkulują tchórzliwie i małodusznie. A jeśli jeszcze czytają modne ostatnio wyliczenia, ile też kosztuje wychowanie jednego dziecka, łatwo dojdą do wniosku, że lepiej poprzestać na samochodzie i piesku.

Jak to się dzieje, że narody ubogie i skrajnie ubogie mają dzieci, a bogate coraz częściej ich nie mają? Jak to się dzieje, że Polska wymiera i trzeba opóźniać emeryturę, skoro na tle innych jesteśmy krajem zamożnym? Czy wszystko tłumaczy kiepska polityka prorodzinna? Z Księgi Wyjścia wiemy, że Izrael najbardziej rozmnożył się w Egipcie, w „domu niewoli”. Im gorzej im było, im bardziej ich Egipcjanie gnębili, tym więcej im się dzieci rodziło. Do tego stopnia, że faraon wprowadził nakaz aborcji (ze względów technicznych pourodzeniowej) żydowskich chłopców. Ale żydowskie położne „bały się Boga i nie wykonały rozkazu króla egipskiego”. I dalej czytamy, że „Bóg dobrze czynił położnym, a lud izraelski stawał się coraz liczniejszy i potężniejszy” (Wj 1,15-20).

Czy to nie ciekawe? Wciąż im było ciężko, a jednak stawali się potężnym narodem. Bóg im błogosławił, bo byli otwarci na życie.

Argument z błogosławieństwa Bożego oczywiście nie trafi do niewierzących, ale – pobudka! – ja to piszę do wierzących. Bóg domaga się zaufania Mu we wszystkim, a zaufanie oznacza przełamanie lęku i przyjęcie planu Bożego. Kto celebruje własne planowanie, niech wie, że sam Jezus był dzieckiem nieplanowanym – Maryja inaczej widziała swoją przyszłość. Ale na słowo Boga je zmieniła. Gloria in excelsis Deo!

                                                                 Franciszek Kucharczak (GN 51-52/2012)

  komentarz z internetu:

~ Artur: W końcu ktoś poruszył ważny temat, który mam wrażenie mało jest obecny w Kościele. Na kursach przedmałżeńskich dużo się mówi o NPR, a nawet uczy się drobiazgowo o wykresach i śluzach. A nie mówi się, że przecież wg nauczania Kościoła jest to metoda dopuszczalna w szczególnie trudnych sytuacjach. I nagle okazuje się, że wszyscy mają strasznie trudną sytuację i stosują NPR jak antykoncepcję nie widząc różnicy. A nikt nie mówi o otwartości na życie. A to jest droga chrześcijanina, nakaz jest prosty: "bądźcie płodni i rozmnażajcie się". Świat nam dzisiaj oczywiście próbuje wmówić bzdury, że nie damy rady, że lepiej się nie wysilać, że teraz jest trudno, że przecież trzeba mieć pieniądze na zajęcia dodatkowe dla każdego dziecka itp. Ale to nieprawda. Poznałem wiele rodzin, które są otwarte na życie niezależnie od warunków. To są piękne świadectwa. I o tym powinno się mówić i takie rodziny pokazywać, które powierzają się Bogu w kwestii potomstwa i nigdy się nie zawodzą.

 
pieta1
Kobieta - kariera czy macierzyństwo ?
 
Jest dobrze: Polki się kształcą, znajdują dobrą pracę, awansują na wyższe stanowiska. Ale też coraz dłużej pracują, coraz później wychodzą za mąż, coraz mniej mają dzieci. Tak im dobrze, że dobrze im tak?
 
          W Polsce niemal 40 proc. kobiet z wyższym wykształceniem jest bezdzietnych. I na tle innych państw Europy nie jest to nawet źle! W większości krajów jest bowiem znacznie gorzej: w Grecji, Austrii, Niemczech, Włoszech, Hiszpanii, Anglii, Holandii, Portugalii połowa wykształconych kobiet nie ma dzieci...
 
Edukacja – tak. Kariera – tak. Dziecko –?
Kobiety podkreślają dziś, iż w pierwszej kolejności zadbać muszą o swoją edukację i warunki życia, a dopiero później, ewentualnie, o rodzinę. Wiele współczesnych młodych kobiet jednak tej rodziny nigdy nie stworzy, nigdy nie będą miały dzieci. Część z nich świadomie wybiera życie, w którym liczą się jedynie praca i własny rozwój. Większość jednak ma nadzieję, że uda im się połączyć rozwój z rodziną. Tymczasem okazuje się, że ryzyko niepowodzenia jest wysokie, że wybierając w pierwszej kolejności edukację i karierę, bardzo wiele z nich nie będzie miało rodziny nigdy (…).praca_siostr8  
 
Gdy priorytetem staje się edukacja, potem kariera i pozycja zawodowa, kwestie małżeństwa i rodziny muszą zejść na dalszy plan. Kobiety odsuwają więc w czasie podjęcie decyzji o urodzeniu dziecka. Im natomiast są starsze, tym założenie rodziny staje się trudniejsze. Składa się na to szereg przyczyn – już znalezienie męża bywa trudne, bo wykształcone kobiety szukają wykształconych mężów, dobrze zarabiające – podobnie zarabiających, robiące karierę – awansujących etc. Ponadto nawet te, które biorą ślub, często dzieci jednak nie mają. (…) W krajach skandynawskich – Norwegii, Danii, Finlandii, a także w Szwajcarii dzieci nie ma w około 70 proc. Domów, są tylko sami dorośli. W Polsce jest nieco lepiej, ale przecież też niedobrze – w połowie domów nie ma wcale dzieci, w kolejnych 25 proc. jest tylko jedno dziecko. Przyczyną może być też szereg innych powodów – pary mają mniej dzieci ze względu na trudności z poczęciem, bo im starsze, tym bardziej są na nie narażone; ale i ze względu na trudności materialne, bo wychowanie dziecka wiąże się z poważnymi wydatkami, a zatem i spadkiem poziomu życia rodziców. W dodatku potrzeba im na ogół dwóch pensji – z jednej bardzo ciężko jest bowiem utrzymać rodzinę. I nawet w takiej, gdzie zarabiają oboje rodzice dzieci są narażone na biedę. Najbardziej problemy materialne dotyczą, rzecz jasna, domów, w których opiekę nad dziećmi sprawuje tylko jedno z rodziców. Ze względu jednak na fakt, że stopa rozwodów jest wysoka, takich domów jest coraz więcej i, w efekcie, w ostatnim czasie wzrósł odsetek dzieci żyjących w biedzie.
 
   Między młotem a kowadłem
Kobiety zdają się być między młotem a kowadłem. Powinny się kształcić i rozwijać karierę, by móc utrzymać rodzinę, tym bardziej że stopa rozwodów jest wysoka, więc nie mogą już tak bardzo liczyć na pomoc mężczyzny jak kilka dekad temu. Ponadto coraz więcej dzieci rodzi się poza małżeństwem – jeszcze w latach 70. XX wieku średnia dla krajów OECD wynosiła 11 proc., obecnie jest to aż 33 proc. Dane pokazują także, że jeszcze w latach 70. ślub brany był przed urodzeniem dzieci, dziś coraz częściej pary biorą ślub, gdy dzieci już mają. I to nie koniec złych wiadomości: w porównaniu z sytuacją sprzed paru dekad mniej par bierze ślub, więcej się rozwodzi. W latach 70. na 1000 mieszkańców w krajach OECD przypadało średnio 8 ślubów, obecnie – 5, w dodatku w tym czasie podwoiła się liczba rozwodów. A rozwody, niestety, bardzo często odbijają się właśnie na dzieciach – w Polsce ponad 60 proc. rozwodzących się małżeństw ma bowiem dzieci. Ciekawostką jest, że najrzadziej rozwody zdarzają się w rodzinach wielodzietnych, dopóki w sprawy rodziny nie wmiesza się jednak państwo. Jedynym bowiem wyjątkiem od tej reguły są kraje skandynawskie, ale tylko dlatego że – można odnieść wrażenie – polityka państwa zachęca wręcz do rozwodów, przez oferowane rozwodnikom państwowe wsparcie na każde dziecko... Z drugiej jednak strony, jeśli kobiety skupią się na edukacji i pracy, z dużym prawdopodobieństwem nie założą rodziny! A małżeństwo i rodzina jest wciąż najbardziej pożądanym przez młodych ludzi modelem życia. I – mimo wszystkich trudności i problemów – najchętniej przez nich wybieranym. Pojawiły się na Zachodzie i w Polsce także inne formy bycia ze sobą – wspólne pomieszkiwanie, spotykanie się jedynie w weekendy czy spotykanie się zupełnie sporadycznie i tylko dla seksu. Te „związki alternatywne”, choć nie są nieznane również w Polsce, wszędzie są jednak tak rzadkie, że w statystykach OECD grupowane są wraz z konkubinatami, bo ich odsetek jest nikły, statystycznie niemierzalny. Nie mogą się równać z małżeństwem. Z dorosłych Polaków w związku małżeńskim pozostaje 60 proc. kobiet i mężczyzn, z osób młodych – do 34 lat – jest to aż 40 proc., a kolejne 40 proc. młodych mieszka z rodzicami. W konkubinatach i formach innych żyje tylko około 1 proc. dorosłych osób w Polsce, nieco więcej młodych, ale i tak jest to nikłe 2 proc. Także dorośli Francuzi, Anglicy czy Niemcy najczęściej żyją w małżeństwie – co najmniej 40 proc. Małżeństwa są po prostu najpopularniejszą formą dorosłego życia wszędzie, w całej Europie i Stanach Zjednoczonych. I pozostają też najpopularniejszą formą życia wśród młodego pokolenia, o ile młodzi nie mieszkają z rodzicami.
 
   Kobiety i dzieci rewolucji
Śluby brane są nadal chętnie, małżeństwo jest popularne, a jednak „niepopularne” pozostają dzieci. Niezmiennie od lat 70. XX wieku, gdy za sprawą tzw. rewolucji obyczajowej zaatakowano trwałość związków małżeńskich i promowano rozwiązłość. Kobieta została więc „wyzwolona z ucisku małżeństwa”, aborcja stała się legalna, antykoncepcja polecana, rozwody częste, ubezpieczenia emerytalne powszechne. A dziecko zbędne. Cóż z tego, że ubezpieczenia społeczne dają jedynie iluzję pewności jutra i spokojnej starości, co przecież dobitnie pokazuje od lat nasz system emerytalny, ostatnio po raz kolejny zresztą „reformowany”. Może to i iluzja, ale przecież naprawdę sporo kosztuje. Na efekty nie trzeba było długo czekać – jeszcze na początku lat 70. na jedną kobietę w krajach OECD przypadało 2,7 dziecka, od tego czasu tylko coraz mniej, w wielu krajach, i to od wielu lat, nie ma mowy nawet o zastępowalności pokoleń. Najbardziej gwałtowne zmiany demograficzne nastąpiły w wielu państwach zresztą od razu – już w latach 70. W Stanach Zjednoczonych, skąd zmiany kulturowe rozprzestrzeniły się na cały świat zachodni, na początku lat 70. na jedną kobietę przypadało 2,5 dziecka, w ciągu zaledwie kilku lat w połowie lat 70. stopa przyrostu naturalnego osiągała zaledwie 1,7, by pod koniec dekady oscylować jedynie wokół 1,8. I po spadkach lat 70. w Ameryce nigdy już nie odnotowano wysokiego przyrostu naturalnego. O poziomie sprzed rewolucji obyczajowej nie można nawet marzyć. Najbardziej dramatycznie zmiany obyczajowe odbiły się jednak na kulturze krajów południowej Europy, tradycyjnie bardzo rodzinnych – tam jeszcze na początku lat 70. przypadało niemal 3 dzieci na kobietę, dziś poniżej 1,5 dziecka.
W Polsce w roku 2009 stopa przyrostu naturalnego wyniosła zaledwie 1,4, a przecież jeszcze w roku 1980 przekraczała 2,2. Niestety, nie zanosi się także na zmianę tendencji – nawet pokolenie wyżu demograficznego, po którym spodziewano się, że w nim tendencja spadkowa się odwróci, miało dzieci znacznie mniej niż oczekiwano.
A oczekiwano, bo rządy państw, w których istnieją ubezpieczenia emerytalne, zerkają chciwym okiem na młode pokolenie. Nikt nie ukrywa, ani nawet nie ujmuje tego delikatnie, że to młodzi ludzie mają zapracować na emerytury swych rodziców i dziadków – a że młodych jest coraz mniej – to i na emerytury ciotek, wujów i sąsiadów. I na spłatę długów, które nasze i starsze pokolenie zaciągnęło. I na swoje utrzymanie. Czy starczy im jeszcze na własne dzieci? Dopóki będzie istniał przymus społecznych ubezpieczeń, wysokie opodatkowanie, szaleństwo państwowego zadłużania się oraz promocji zachowań homoseksualnych czy postaw proaborcyjnych, nie należy się łudzić, że odpowiedź na to pytanie będzie pozytywna.
 
Kamila Pajer  (GN 07/2012)
 

 

 

        Cassandra Jardine

 

Im więcej, tym lepiej

 

                                       Posiadanie licznego rodzeństwa jest zwiastunem przyszłego zdrowia psychicznego. Osoby wywodzące się z dużych rodzin mają niezłe szanse na udane małżeństwo, ponieważ przywykły do tego, by się dzielić. Spora gromadka braci i sióstr to także zabezpieczenie przed presją ze strony nadopiekuńczych rodziców.

     Kiedy mówię komuś, że mam pięcioro dzieci, w odpowiedzi słyszę na ogół: „Ale ci dobrze!”. W przybliżonym tłumaczeniu oznacza to jednak: „Co za tupet!”. W poprzednim pokoleniu duże rodziny uchodziły za rezultat niestosowania środków antykoncepcyjnych. Dzisiaj uważa się je za publiczną deklarację ogromnych dochodów, niewyczerpanej energii i samolubnego lekceważenia przyszłości naszej planety.

     Nic z tego nie jest prawdą w moim przypadku, ale zwykle mam kłopoty z obroną dużych rodzin wychodzącą poza stwierdzenie, że cieszy mnie posiadanie wielu dzieci, bez względu na to, jak jest to kosztowne i męczące. Każdy nowy układ genetyczny to nowa przygoda, fascynująca jednostka, czasami męcząca, ale zwykle urocza mieszanka zalet i wad. Nie planowałam mieć aż tylu dzieci, ale po prostu nie mogłam przestać.

     Jeśli chodzi o duże rodziny, rzecz w tym, że są one czymś więcej niż sumą swoich części – są mikrokosmosem społecznym, w którym członkowie walczą o uwagę i najlepsze miejsce w samochodzie. Sprzeczki trwają bez końca i często bywają ostre, ale pod koniec dnia wszyscy muszą pogodzić się ze sobą, ponieważ przyjdzie im dzielić się pilotem telewizyjnym. Zawsze uważałam, że posiadanie sporej rodziny to nie tylko egoistyczna przyjemność, ale także korzyść dla kraju, a nawet świata, ale do tej pory brakowało mi argumentów na poparcie mojej tezy. Jestem zatem wdzięczna dziennikarzowi telewizyjnemu ze Sky News, Colinowi Brazierowi, który przez ostatnie pięć lat zbierał dowody świadczące o tym, że duże rodziny to coś dobrego.

     – Tak często słyszymy o wadach wielodzietnych rodzin, że zapomnieliśmy o ich ukrytych zaletach – mówi on. Jego misja rozpoczęła się pewnego dnia na początku wojny w Iraku, kiedy będąc tam z oddziałami armii USA, usłyszał w radiu, że koszt wychowania jednego dziecka wzrósł do 180 tysięcy funtów. W tamtym czasie nie miał pięciorga potomstwa, tak jak teraz, ale już wówczas zdał sobie sprawę, że bzdurą jest sugerowanie, iż wychowanie każdego dziecka kosztuje tyle co dom. Ze względu na wspólne sypialnie, łazienki i zabawki oceniał, iż każde kolejne dziecko w dużej rodzinie kosztuje mniej niż w niewielkiej. Brazier uważał też, że wyliczenie, że każde dziecko wnosi do środowiska naturalnego dodatkowych 750 ton dwutlenku węgla nie jest rzetelne. Czteroosobowe gospodarstwo domowe zużywa na głowę połowę prądu zużywanego przez jednego człowieka mieszkającego samotnie. Ludzie szkodzący planecie to single żyjący w eleganckich apartamentach. Ktoś musi obalić wreszcie nonsensowne teorie, pomyślał.

     Od tamtego momentu Brazier nie tylko zbierał argumenty na obronę, ale i przeszedł do ataku. Skondensował wyniki swoich badań do postaci artykułu dla ośrodka badawczego Civitas i teraz powinien jeszcze raz włożyć kamizelkę kuloodporną: ludziom propagującym korzyści wynikające z posiadania małej rodziny może nie spodobać się to, co ma do powiedzenia.

     Również rządowi może się to nie spodobać. We Francji rodzice posiadający trójkę lub więcej dzieci dostają medale za swą prokreacyjną dzielność. W Wielkiej Brytanii karani są wyższymi podatkami od większych samochodów i wkrótce przyjdzie nam słono płacić za wywóz śmieci i zużycie wody. Szkoły prywatne nie dają zniżek dla hurtowo przyjmowanych uczniów, a i szkoły państwowe odchodzą od preferowania rodzeństwa i rodzice nie mogą mieć pewności, że każdego ranka nie będą odwozić dzieci do kilku różnych szkół. Skutkiem takich posunięć oraz serwowanych ciągle strasznych opowieści o tym ile dzieci kosztują, jest to, że 90 tysięcy ludzi znalazło się w trudnej sytuacji: chcieliby mieć więcej pociech, ale rezygnują, ponieważ nie stać ich na większy dom czy przestronniejszy samochód.

     Przy obecnym brytyjskim wskaźniku dzietności wynoszącym 1,7 nie ma potrzeby stosowania takich ograniczeń, twierdzi Brazier. Nie ma znaczenia, czy stać cię na większy dom. Dzieci, które mają wspólne sypialnie, są fizycznie zdrowsze, ponieważ ich systemy immunologiczne są wzmacniane przez choroby, jakie łapią od siebie we wczesnych latach życia. Jeśli jest im trochę ciasno i słyszą, że nie zawsze mogą mieć nowe adidasy lub zabawki, których sobie życzą, tym lepiej dla nich. Posiadanie licznego rodzeństwa jest też zwiastunem przyszłego zdrowia psychicznego. Osoby wywodzące się z dużych rodzin mają niezłe szanse na udane małżeństwo, ponieważ przywykły do tego, by się dzielić. Jest to także zabezpieczenie przed presją ze strony nazbyt ambitnych i nadopiekuńczych rodziców. Podobnie jak każda matka chciałabym, żeby moje dzieci podbiły świat, ale mając ich kilkoro jestem bardziej realistyczna w ocenie ich talentów i nie mam ani czasu, ani środków, by przykręcać im mentalną śrubę. Na ogół zadowalam się myślą, że moje dzieci będą kim mają być, byle tylko pomagały mi przy zmywaniu.

     Obowiązki domowe to w dużych rodzinach poważna sprawa. Ludzie bardzo zamożni mogą zatrudniać armię sprzątaczek, ale zwykli śmiertelnicy muszą polegać na tym, że same dzieci będą pilnowały porządku. Sytuacja zmusza, by uczyły się sprzątać, gotować, dbać o siebie i pilnować młodszych. Mogą marudzić, ale to są umiejętności bardziej przydatne w życiu niż gra na skrzypcach.

     Nie jest też prawdą, że dzieci z dużych rodzin osiągają gorsze wyniki w nauce, jak zwykło się sądzić. Zakładano, że rodzice mający liczne potomstwo nie czytają im i sadzają je przed telewizorem, ale badania obejmujące 22 tysiące francuskich uczniów wykazały, że wyniki w nauce poprawiały się wraz z dodatkowym rodzeństwem, o ile jeden z rodziców był człowiekiem wykształconym. Wiedza i nawyk uczenia się szerzy się w rodzinie. Młodsze dzieci otrzymują mniej rodzicielskiej pomocy przy zadanych pracach domowych, ale ich starsze rodzeństwo występuje w roli nauczycieli i maluchy uczą się pracować samodzielnie. Byłoby miło, gdyby to była prawda. Dzieci z dużych rodzin sprawiają też na ogół mniej problemów w szkole, ponieważ ich „rogi” zostały przytarte w sprzeczkach z rodzeństwem. Wykazują też na ogół większą chęć do współpracy w klasie.

     Nieekonomiczny i nieekologiczny powód, dla którego rodzice ograniczają się do posiadania małych rodzin, jest taki, że dorośli chcą mieć czas na to, by być najlepszymi przyjaciółmi swoich dzieci. W dużych rodzinach relacje między rodzeństwem stają się ważniejsze niż relacje z rodzicami, zbyt zajętymi, by bez końca chodzić z nimi na zakupy lub na mecze piłkarskie. To również daje korzyści. Dzieci z dużych rodzin w rodzeństwie mogą znaleźć bratnie dusze i kogoś, kto może udzielić rady lub ostrzec, jeśli robią coś niewłaściwego. Zmniejszenie znaczenia relacji rodzic–dziecko oznacza też, iż dwudziestoparolatkowie z dużych familii w mniejszym stopniu dołączają do coraz większej grupy „dorosłych dzieci” mieszkających z rodzicami, choć dawno już powinny wziąć na siebie odpowiedzialność za własne życie. Są oni także lepszymi rodzicami – i raczej nie będą potrzebowali rad Superniani – ponieważ na własne oczy widzieli, jak wychowuje się dzieci.

     Dzieci z dużych rodzin:

  • rzadziej wdają się w bójki, łatwiej nawiązują znajomości i je utrzymują;
  • dzięki posiadaniu rodzeństwa uczą się empatii, działań zespołowych, cierpliwości i ograniczania oczekiwań, zarządzania czasem i rozwiązywania sporów;
  • rzadziej chorują na astmę, egzemę i katar sienny, rzadziej bywają u lekarza i są mniej narażone na białaczkę, raka i cukrzycę;
  • starsze rodzeństwo broni młodszego przed napaściami rówieśników;
  • zabawy dzieci są mniej kontrolowane, dzieci uczą się podejmować ryzyko, dzięki czemu będą lepszymi pracodawcami i pracownikami;
  • uczą się gotować, używać zmywarki i prasować przykładają większą wagę do oszczędności;
  • jeśli dorastają wraz z rodzeństwem, lepiej radzą sobie w kontaktach z płcią przeciwną i rzadziej się rozwodzą.

 

 

Razem czy osobno?

 

        Tak ciągle podkreślamy, jak to się trzeba przed ślubem dobrze poznać, jak to trzeba zobaczyć nie tylko zalety, ale i wady drugiej osoby, więc może by razem zamieszkać? Przecież wtedy poznamy się najpełniej. Nie, oczywiście - nie będziemy współżyć, bo już doszliśmy do wniosku, dlaczego czystość jest tak ważna. Ale tak poznać się jeszcze lepiej poprzez wspólnie zamieszkanie, to chyba nie będzie niczym złym?

Moi Kochani, cel wydaje się szlachetny, ale... po kolei.

Po pierwsze: to nie bardzo nam się chce wierzyć, że nie będziecie współżyć. Dlaczego? Ano dlatego, że nie sposób uwierzyć, że na chłopaka nie działa jego dziewczyna. Jeśli chłopak jest zdrowy to nie ma możliwości, by go stała obecność ukochanej dziewczyny, jej zapach, dotyk, ciepło nie "ruszało". A jak nie "rusza" to powinien się przejść do lekarza, bo by to oznaczało, że nie czuje pociągu seksualnego do kobiet i jego organizm nie funkcjonuje prawidłowo. A jak jednak to na niego działa, to ciągle siebie i ją naraża na grzech. Być może w dziewczynie, szczególnie początkowo nic się nie dzieje, ale w chłopaku na pewno. A jeśli on tak to czuje, to po co narażać go na takie udręki? On się może nawet do tego nie przyzna, bo mu duma nie pozwoli wyznać, że nie panuje całkowicie nad swoim organizmem, jednak tak jest. Zatem mieszkając razem ciągle narażacie się na pokusę i to jest tutaj złem - choćbyście faktycznie wytrwali nie współżyjąc. Celowo piszemy tutaj "nie współżyjąc" a nie "w czystości", bo przecież czystość to nie tylko niewspółżycie. A z pewnością zdarzą się upadki. One też zdarzają się u par nie mieszkających ze sobą, ale tutaj będą częstsze i bardziej frustrujące - bo jak obiecać poprawę, jak pracować nad tym, żeby się nie zdarzały kiedy sytuacja pokusy trwa ciągle. No, nawet święty miałby poważne problemy.

Po drugie: poprzez ciągłe powstrzymywanie się od współżycia, poprzez ciągłe stwarzanie sytuacji kiedy podniecenie narasta i nie jest rozładowywane tylko wygaszane można nabawić się poważnej nerwicy na tym tle. Bo wyobraźmy sobie sytuację kiedy chłopak z dziewczyną np. widzą się w piżamach, nie daj Boże śpią w jednym łóżku (takie sytuacje też się zdarzają), całują się na dobranoc i... nic. I tak przez miesiące, nieraz lata. Tak jak mówiliśmy - dziewczynie to może nawet początkowo nic nie będzie, bo dla niej ważniejsza jest uczuciowość i ona się chce do "swojego misia" po prostu przytulić i o nic jej nie chodzi. No i się przytula, a w chłopaku się gotuje. Ale nie współżyją przecież, prawda? No to trzeba coś z tym podnieceniem zrobić. Nieraz jest to "tylko" wyżycie się w grze komputerowej (z narażeniem na pretensje ze strony dziewczyny, że woli siedzieć przed komputerem tracąc czas na jakąś głupią grę zamiast z nią pogadać; tymczasem on nie przyzna się, że jest to jego metoda na wygaszenie emocji lub nawet nie zdaje sobie z tego sprawy), ale bywa, że kończy się to nawet masturbacją. Jeśli chłopak wie, że jego dziewczyna za drzwiami łazienki bierze prysznic to naprawdę niewiele potrzeba, żeby jego wyobraźnia zaczęła działać. Jeśli ona się przy nim przebiera (a przecież nieraz tak jest, jeśli mają do dyspozycji tylko jeden pokój) to naprawdę nie jest mu łatwo. I nie chodzi o to, że mężczyzna nie potrafi się powstrzymać, że zachowuje się jak zwierzątko. Po prostu to są najzwyklejsze reakcje organizmu a on się właśnie cały czas powstrzymuje. Żeby była jasność: po ślubie też nie zawsze można współżyć. Też czasem trzeba się powstrzymać. Ale inne jest nastawienie jeśli okres wstrzemięźliwości trwa kilka czy kilkanaście dni a potem można "legalnie" bez wyrzutów sumienia współżyć z własną żoną, a inaczej, gdy perspektywa ślubu jest np. za dwa lata, prawda? Piszemy cały czas o mężczyźnie, ale naturalnie dotyczy to także kobiety, choć z uwagi na jej odmienną naturę - w mniejszym stopniu.

No i teraz jeśli para postanawia, że jednak nie współżyją to będą seks kojarzyli jako coś od czego za wszelką cenę (cenę grzechu) trzeba się powstrzymać. Zakoduje im się, że współżyć nie wolno, to coś złego, podniecenie należy zaraz stłumić. To wszystko zaś może przyczynić się do naprawdę poważnych problemów w małżeństwie. Moi Drodzy, może nie uwierzycie, ale jest sporo małżeństw które przychodzą do poradni, bo nie mogą współżyć. Okazuje się, że małżonkowie (częściej kobieta, ale mężczyzna nieraz też) ciągle czują jakieś dziwne wyrzuty sumienia przy podnieceniu, ciężko im osiągnąć orgazm, współżycie, na które tak czekali, nie cieszy. W dużej mierze są to małżeństwa, które mieszkały razem przed ślubem - abstrahując od tego czy współżyły czy nie. Bo oni cały czas mają w głowie schemat zachowań przed ślubem i tamtą świadomość, że seks jest grzechem.

Po trzecie: ludzie, którzy razem mieszkają nie mają na czole wymalowane, że nie współżyją i postronni odbierają to jednoznacznie - że to konkubinat. Nie wiesz co myślą Wasi sąsiedzi, nie wiesz też co myślą i mówią sąsiedzi Twoich rodziców. Pomyśleliście o tym? Bo na "złą sławę" narażacie nie tylko siebie ale i Waszych rodziców, którzy często przecież wcale Waszego wspólnego mieszkania nie popierają. Dajecie też zły przykład Waszemu rodzeństwu. No i wprowadzacie w błąd osoby w kościele, do którego chodzicie. Jeśli ktoś wie, że mieszkacie razem a Wy przystępujecie do sakramentów (bo nawet nie współżyjecie), to ludzie są skonsternowani i co niektórzy mogą myśleć, że to jest ok. Że bez ślubu można do Komunii św. przystępować. I to też trzeba wziąć pod uwagę, bo jest to grzech zgorszenia i podpada po kategorię tzw. "grzechów cudzych".

Po czwarte: mieszkając razem tracicie coś bardzo ważnego - ową "pierwszość", tajemniczość, radość wspólnego odkrywania pewnych spraw dopiero po ślubie. Nie będziemy się powtarzać, bo pisaliśmy o tym w rozdziale o czystości. Chodzi o to, by pewne rzeczy zostawić na czas po zawarciu małżeństwa. Są to te kwestie, bez których poznanie się jest możliwe, a których odkrywanie po ślubie daje autentyczną radość a noc poślubną czyni niezwykłą.

Po piąte: mieszkając razem para zaczyna po pewnym czasie zachowywać się jak "stare, dobre małżeństwo"- w takim negatywnym znaczeniu. Nie ma randek, nie ma czekania na spotkanie, kwiaty też są rzadziej. Dużo mniej chodzi się do kina, na spacery, no bo nie są to już okazje do spotkań skoro jesteśmy ze sobą na co dzień. I co się dzieje? Tak naprawdę mniej ze sobą rozmawiamy, szczególnie na ważne i głębokie tematy. Zaczynają się codzienne obowiązki, zaczynamy też tak trochę "przyzwyczajać się" do swojej obecności. Po pracy każde zajmuje się swoimi sprawami i często siedzimy osobno każde w swoim kącie. Niektórzy to zamieszkanie razem odbierają wtedy jako zmianę na gorsze. No bo on czy ona się nie stara! Kiedyś dzwonił, przychodził, zabiegał a teraz siedzi przed komputerem. Kiedyś ona czekała, zawsze pięknie wyglądała a teraz ma pretensje o zalaną wodą podłogę w łazience. I znów trzeba podkreślić, że to normalne problemy i "rozczarowania", na które narażeni są wszyscy nowożeńcy i z którymi muszą się uporać, ale tutaj nie ma małżeństwa i ludzie nieświadomi co się dzieje mogą dojść do wniosku, że tej drugiej stronie już spowszedniała.

Chłopak i dziewczyna przed zaręczynami to jest pewien etap związku i nie powinno się go omijać poprzez udawanie małżeństwa. Poza tym takie mieszkanie razem to trochę pójście na łatwiznę: bo chłopak nie musi dziewczyny do domu odprowadzić, bo nie musi do niej jeździć... A przecież takie powroty, spotkania i randki są bardzo romantyczne i dają tę nutkę tajemniczości, tęsknoty... Dziwi nas nawet, że chłopakowi nie chce się wykazać rycerskością wobec swojej dziewczyny.

To tak moi Drodzy w skrócie, bo argumenty z pewnością można mnożyć.

Na koniec kwestia trochę powiązana z tematem, ale w nieco innym kontekście. Bo nawet jeśli nie mieszkamy razem to czasami mogą zdarzyć się takie sytuacje, że razem nocujemy. Np. byliśmy z dziewczyną czy chłopakiem u kogoś na weselu, które było w innym mieście i po weselu jest zapewniony nocleg. Czasem jest tak, że jeśli jest to rodzina, jest możliwość spania osobno lub w większej sali, ale czasem jest to jeden pokój. No trudno robić tu jakiś zarzut gospodarzom. Albo jest tak, że jesteście z innych miejscowości i chłopak przyjeżdża do Ciebie na weekend. Mieszkanie jest małe i nocuje w Twoim pokoju. Albo taka sytuacja zaistnieje na jakimś wyjeździe - jednym słowem zdarza się. Nie chcemy tu pisać oczywiście o tym, by nie współżyć, bo to jest chyba samo przez siebie zrozumiałe. Zresztą po weselu czy całodziennej wędrówce po górach to jest to chyba ostatnia rzecz, na którą człowiek ma ochotę; nie wyobrażamy sobie też współżycia pod dachem rodziców chłopaka czy dziewczyny. Ale pytacie często czy w takim wypadku można spać w jednym łóżku. No to my pytamy: po co?

Przede wszystkim się nie wyśpicie. Po drugie nie ma sensu spać razem a potem zastanawiać się czy przypadkiem to dotknięcie to nie był zbyt śmiały gest, czy przekroczyliśmy granicę czy nie, czy iść do spowiedzi czy nie. Poza tym jeśli chłopak jest dżentelmenem to - jeśli jest tylko jedno łóżko - odstąpi je dziewczynie a sam prześpi się na karimacie, materacu, kocu, w śpiworze. No, każdy szanujący się mężczyzna tak postąpi. A zatem nie trzeba spać w jednym łóżku ani nawet nie trzeba. Zostawcie sobie te chwile na "po ślubie".

Moi Drodzy! Ten czas chodzenia ze sobą jest niezapomniany i nie ma co przeskakiwać etapów związku, bo on nie będzie mógł się właściwie rozwijać. To tak jak z uczeniem się czegoś. Nie możesz przejść dalej jak nie przyswoisz wcześniejszego materiału, bo będą braki. Z uczeniem się miłości jest tak samo. Wszystko ma swoje miejsce i swój czas. Na mieszkanie razem będzie czas po ślubie. I gwarantujemy Wam, że przez brak wcześniejszego wspólnego mieszkania nic nie stracicie a zyskacie. Znać się będziecie równie dobrze a nie narazicie siebie nawzajem na wiele niebezpiecznych dla Waszej czystości i rozwoju związku sytuacji. Nie udawajcie małżeństwa, jeśli nim nie jesteście. Dziewczyny, pozwólcie się troszczyć o Was swoim chłopakom i dajcie im się wykazać jako dżentelmenom. Chłopcy, pokażcie, że potraficie zadbać o dziewczynę i że ją szanujecie poprzez nie narażanie siebie i jej na złą opinię otoczenia. Bądźcie tym kim jesteście: dziewczyną i chłopakiem. Życzymy Wam radości z odkrywania tego co jest między Wami TERAZ.

                                                                                                          Kasia i Tomek

Podkategorie

POLECAMY

  SP Pallotti w Lublinie     Przemiana.pl